Święty Maksymilian Kolbe – opowieść o miłości silniejszej niż śmierć
👇 Don’t stop — the key part is below 👇
Obraz Świętego Maksymiliana Marii Kolbe wisiał na ścianie u mojej babci. Pamiętam, jak jako dziecko przechodziłem obok niego obojętnie. Patrzyłem na twarz mężczyzny w habicie franciszkańskim, nie wiedząc, kim naprawdę był i co oznacza jego spokojne spojrzenie. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że historia tego człowieka stała się jednym z najgłębszych świadectw ludzkiej odwagi i miłości w czasach, gdy cały świat tonął w mroku II wojny światowej. Dopiero z czasem, gdy dorastałem, zaczęło do mnie docierać, że za tą postacią kryje się dramat, który porusza sumienie milionów ludzi – dramat, który wydarzył się w Auschwitz, jednym z najokrutniejszych obozów koncentracyjnych w dziejach ludzkości.
Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś oddaje życie za brata swego – te słowa Jana Pawła II jakby powtarzały się w mojej pamięci, ilekroć wracałem do wspomnienia o świętym Maksymilianie. Bo właśnie on, w sierpniu 1941 roku, napisał własnym życiem definicję miłości, której nie zniszczyła ani nienawiść, ani terror, ani głód.
Droga do Auschwitz

Maksymilian Kolbe urodził się jako Rajmund, chłopiec pełen marzeń i ciekawości. Już w młodości zapragnął służyć innym, dlatego wstąpił do zakonu franciszkanów. Jego życie przed wojną było pełne pracy, wydawał pisma religijne, zakładał klasztory, podróżował aż do Japonii, by tam budować mosty wiary. Ale gdy nadszedł wrzesień 1939 roku i Polska znalazła się pod okupacją nazistowską, losy ojca Maksymiliana przybrały dramatyczny obrót. Zakonnik, zamiast ratować siebie, zdecydował się pozostać wśród ludzi, którzy potrzebowali nadziei. To właśnie ta decyzja sprawiła, że trafił do Auschwitz – piekła na ziemi.
W obozie Maksymilian nie był tylko więźniem z numerem 16670. Był kapłanem, który mimo głodu, chorób i upokorzeń, potrafił nieść innym pociechę. Pomagał współwięźniom, dzielił się skromnymi racjami chleba, pocieszał słowem. To właśnie dlatego, gdy przyszła chwila najtrudniejszej próby, miał w sobie siłę, by powiedzieć: „Chcę umrzeć za niego”.
Scena, która wstrząsnęła światem
W lipcu 1941 roku jeden z więźniów uciekł z obozu. Zgodnie z brutalnym prawem odwetu, Niemcy wybrali dziesięciu mężczyzn na śmierć głodową. Wśród nich znalazł się Franciszek Gajowniczek – ojciec rodziny, który błagał o litość, wołając, że ma żonę i dzieci. Wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał.
Maksymilian Kolbe, w pasiaku, z miską u boku, wyszedł z szeregu. Nie szedł jak żebrak, ani jak bohater. Szedł spokojnie, świadomy swojej misji. Stanął przed esesmanem i powiedział po niemiecku: „Ich will sterben für ihn” – „Chcę umrzeć za niego”.
W obozowej ciszy słowa te brzmiały jak echo innego świata, jak głos sumienia, którego nie da się uciszyć. Oficer SS, zaskoczony odwagą więźnia, spytał: „Kim jesteś?”. Odpowiedź była równie prosta, co potężna: „Jestem polskim księdzem katolickim”.
Ta chwila, gdy kapłan przyznał się do swojego powołania, wiedząc, że Niemcy traktują polskich księży z wyjątkową nienawiścią, stała się punktem zwrotnym. SS-man, który zwykle zwracał się do więźniów z pogardą, tym razem powiedział: „Warum wollen Sie für ihn sterben?” – „Dlaczego pan chce umrzeć za niego?”.
Odpowiedź Kolbego była jasna: „On ma żonę i dzieci”. Po chwili padło słowo, które przesądziło o jego losie: „Gut”.
Śmierć i zwycięstwo

Maksymilian trafił do bunkra głodowego. Przez dwa tygodnie trwał w męczeństwie, modląc się i podtrzymując innych skazańców. Świadkowie wspominali, że jego cela nie była miejscem przekleństw i rozpaczy, lecz modlitwy i pieśni. To właśnie tam, w nieludzkich warunkach, ukazała się pełnia człowieczeństwa – miłość silniejsza niż głód i cierpienie.
Kiedy po dniach tortur Kolbe wciąż żył, strażnik zakończył jego życie zastrzykiem fenolu. Był 14 sierpnia 1941 roku. Dla obozowych oprawców była to kolejna śmierć. Dla świata – narodziny legendy.
Dziedzictwo

Po wojnie Franciszek Gajowniczek przeżył i przez całe życie świadczył o tym, że zawdzięcza życie Maksymilianowi. A świat powoli uczył się, że w obliczu największego zła zawsze istnieje możliwość dobra. Święty Maksymilian Kolbe został beatyfikowany w 1971 roku, a kanonizowany w 1982 roku przez Jana Pawła II, który nazwał go „męczennikiem miłości”.
Dziś jego historia inspiruje nie tylko wierzących. Opowieść o Maksymilianie jest dowodem, że nawet w Auschwitz, miejscu, które symbolizuje absolutne piekło, mogła rozbłysnąć iskra nadziei.
Dlaczego ta historia porusza do dziś?
W epoce, w której słowo „bohater” bywa nadużywane, świadectwo Maksymiliana Kolbego pozostaje bezdyskusyjne. To opowieść o człowieku, który nie miał broni, nie dowodził armią, nie zdobywał terytoriów. Jego orężem była miłość – miłość, która uczyniła go wolnym nawet w niewoli, zwycięzcą nawet w chwili śmierci.
Gdy dziś patrzymy na obraz wiszący w domach wielu Polaków, nie widzimy już tylko franciszkanina w habicie. Widzimy człowieka, który przypomniał światu, że są wartości większe niż życie: wiara, nadzieja i miłość.
Ilekroć pytamy, czym była II wojna światowa, czym były obozy koncentracyjne, i jak możliwe było tak wielkie zło – historia Świętego Maksymiliana daje jedną z odpowiedzi. Pokazuje, że nawet w świecie pełnym nienawiści można wybrać dobro.