Homegrown Coffee Bar

Website about history and memories of life

News

Pieśń, której echo wciąż unosi się nad Majdankiem

Pieśń, którą szeptały przed śmiercią
Lublin, 1942

Nie wszystko, co zostało utracone, znika od razu. Czasem brak czegoś jest jak cicha wyrwa w powietrzu – niewidoczna, a jednak obecna w każdym oddechu. Kiedy dzisiaj przechodzi się obok ogrodzenia Majdanka, można poczuć ten brak. Nie jest to dźwięk, nie jest to zapach – to raczej drżenie w sercu, którego źródła nie potrafimy od razu nazwać. Ale ci, którzy znają historię, wiedzą, że tam, w tej ciszy, kiedyś unosiła się pieśń.

Był ranek, zimny, choć to nie była jeszcze pełnia zimy. Mgła leżała nisko nad ziemią, przylepiała się do butów, przenikała ubrania, wciskała się do płuc. Świat wyglądał tak, jakby ktoś wypłukał z niego wszystkie kolory – został tylko popiół, szarość i dym. W oddali majaczyły sylwetki baraków, a w powietrzu unosił się zapach, którego nikt nie umiał zignorować. Ludzie, którzy tu trafiali, szybko uczyli się, że ten zapach oznaczał koniec.

Z jednego z baraków wyprowadzono kobiety. Nie było krzyków ani szarpaniny – nie dlatego, że nie było strachu, ale dlatego, że strach przybrał już inny kształt. Większość z nich była matkami. W rękach trzymały drobne dłonie swoich dzieci, które jeszcze nie rozumiały, dokąd idą. Niektóre matki niosły niemowlęta owinięte w cienkie, wysłużone koce, przesiąknięte zimnem i wilgocią.

Strażnicy poruszali się pewnie, ich kroki były twarde i rytmiczne, jakby to był zwyczajny poranny obchód. Pas z klamrą błyszczał w mdłym świetle wschodzącego słońca, karabiny opierały się o ramię z mechaniczną obojętnością. Tylko czasami któryś z nich rzucał spojrzenie na grupę kobiet i dzieci – spojrzenie szybkie, jakby chciał upewnić się, że wszystko przebiega „zgodnie z procedurą”.

Wtedy stało się coś, co wydawało się niemożliwe w tym miejscu. Jedna z kobiet – młoda, może miała nie więcej niż dwadzieścia parę lat – zaczęła cicho nucić. To była kołysanka, stara pieśń w jidysz, którą znała jeszcze z czasów, gdy jej własna matka śpiewała ją nad jej łóżkiem. Głos był delikatny, prawie szeptany, ale w tej przejmującej ciszy dotarł do wszystkich.

Obok niej druga kobieta podchwyciła melodię. Potem trzecia. W ciągu kilku chwil całe to małe zgromadzenie kobiet i dzieci zanurzyło się w pieśni, jakby była ona ostatnim kocem, którym można się otulić. Dzieci, które do tej pory milczały lub szeptały coś do matek, wsłuchały się w znajomy rytm. Najmłodsze zasypiały na ramionach matek, starsze przyciskały policzki do ich piersi.

Strażnik idący z boku zwolnił krok. Wydawało się, że chce coś powiedzieć do kolegi, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. W jego oczach pojawił się cień – może wspomnienie własnej matki, może nocnych szeptów z dzieciństwa. Ale ten cień trwał tylko chwilę. Potem twarz znów stężała.

Pieśń niosła się nad placem, pomiędzy drutami kolczastymi, mieszała się z odgłosem kroków i odległym trzaskiem ognia. Była tak cicha, a jednocześnie tak wyraźna, że wydawało się, iż przesiąka w samą ziemię. To nie była pieśń dla strażników ani dla kogokolwiek, kto mógłby jej słuchać. Była tylko dla tych dzieci – i może dla samych matek, które chciały zachować w ostatnich minutach coś, co było ich własne.

Kiedy dotarli do budynku z grubymi betonowymi ścianami, drzwi już czekały. Otworzyły się z metalicznym jękiem. Z wnętrza powiało chłodem i ciemnością. Kobiety śpiewały dalej. Żadna nie przerwała, nawet gdy strażnicy zaczęli wydawać polecenia, poganiając je do środka. W pewnej chwili jeden z chłopców odwrócił głowę i spojrzał w górę – jakby chciał zapamiętać twarz matki na zawsze. Ona uśmiechnęła się lekko, wciąż śpiewając, choć łzy spływały po jej policzkach.

Później, wiele lat po wojnie, jeden z żołnierzy, który wtedy tam był, miał powiedzieć:
„Ich pieśń prześladowała mnie bardziej niż ich milczenie.”
Bo ciszę można zapomnieć. Cisza rozmywa się z czasem. Ale pieśń – zwłaszcza taka – zostaje. Wraca w snach, w nagłych wspomnieniach, w chwilach, gdy człowiek sam jest bezbronny.

Drzwi zamknęły się powoli, a echo pieśni urwało się nagle, jakby ktoś przerwał sen. Na placu znów zapadła cisza. Ale to była inna cisza niż przedtem – miała ciężar i kształt, była jak rana, która nie chce się zabliźnić.

Dym unosił się w górę. Wiatr poruszał go leniwie, jakby próbował go rozproszyć, ale zapach zostawał. W ziemi i w powietrzu został też ślad tamtej melodii – nieuchwytny, a jednak niemożliwy do zignorowania.

Dzisiaj, gdy w Lublinie kwitną wiosenne drzewa, dzieci biegają po parkach, a matki śmieją się z nimi na ławkach, to miejsce jest inne. A jednak wystarczy podejść do ogrodzenia Majdanka, zamknąć oczy i pozwolić, by cisza przemówiła. Czasem, jeśli jest się wystarczająco cichym, można usłyszeć coś więcej niż tylko wiatr. Można usłyszeć tamtą pieśń – szeptaną, kruchą, a jednocześnie nieśmiertelną.

To nie jest pieśń, którą ktoś kiedykolwiek zapisał. Nie ma jej w żadnym archiwum, na żadnej płycie. Żyje tylko w pamięci – i w braku, który zostawiła po sobie. Bo tak właśnie działa pamięć: jest jak oddech, którego brakuje. Jak głos, który ucichł, ale wciąż wydaje się być tuż obok.

I może dlatego to miejsce nigdy nie jest całkiem ciche. Bo gdzieś w powietrzu, pomiędzy kroplami deszczu a powiewami wiatru, niesie się ta melodia. Pieśń, którą matki szeptały przed śmiercią – dla swoich dzieci, dla siebie nawzajem, a może i dla nas, którzy wciąż mamy obowiązek pamiętać.

LEAVE A RESPONSE

Your email address will not be published. Required fields are marked *