Janusz Korczak – ostatnia droga z dziećmi
Był sierpień 1942 roku. Warszawa – miasto, które jeszcze niedawno tętniło życiem, brzmiało śmiechem dzieci i dźwiękiem kroków spieszących przechodniów – pogrążyło się w ciszy. Ciszy gęstej, duszącej, w której każdy oddech stawał się świadectwem cierpienia i strachu. Wtedy właśnie rozpoczęła się ostatnia droga Janusza Korczaka – człowieka, który nie był zwyczajnym lekarzem, pedagogiem ani pisarzem. Był ojcem setek dzieci, których świat chciał wymazać, a mimo to on niósł w sobie niezłomną wiarę w wartość każdego życia.
Korczak, a właściwie Henryk Goldszmit, od lat poświęcał się dzieciom. W Domu Sierot na ulicy Krochmalnej w Warszawie stworzył przestrzeń, która była azylem, ostoją nadziei i miłości. Tam dzieci uczyły się nie tylko czytać i pisać, lecz także rozumieć świat, ufać ludziom, marzyć. Był przekonany, że każde dziecko – bez względu na pochodzenie, status czy wiarę – zasługuje na szacunek i czułość. Mówił: „Nie ma dzieci – są ludzie”. To zdanie stało się jego testamentem i zarazem manifestem człowieczeństwa.
Latem 1942 roku życie w getcie warszawskim stawało się coraz bardziej nie do zniesienia. Głód, choroby, strach i ciągła niepewność rozdzierały serca mieszkańców. Wieść o deportacjach do obozu zagłady Treblinka rozprzestrzeniała się jak ogień, a mimo to nikt nie chciał w nią wierzyć. „Może to tylko przesiedlenie” – mówiono szeptem, trzymając się nadziei jak tonący brzytwy.
Korczak wiedział jednak więcej. Widział, że nadchodzi koniec. Wiedział, że deportacja oznacza śmierć. I właśnie wtedy otrzymał propozycję, która mogła odmienić jego los – oferowano mu wolność, możliwość ukrycia się poza murami getta. Wielu namawiało go, by skorzystał. Ale on nie potrafił. „Nie zostawię dzieci” – powtarzał. Bo jak mógłby patrzeć w oczy maluchom, które nazwały go swoim „Starym Doktorem”, i w godzinie największej próby uciec?
4 sierpnia 1942 roku Janusz Korczak poprowadził 192 dzieci ze swojego sierocińca na Umschlagplatz – miejsce, z którego codziennie odchodziły transporty do Treblinki. Świadkowie wspominali, że dzieci były ubrane schludnie, trzymały się za ręce, jakby to była kolejna wycieczka szkolna. Nie płakały. Korczak szedł na czele, wyprostowany, spokojny. Jego obecność dodawała im odwagi. Jakby chciał, by ten ostatni marsz nie był hańbą, lecz lekcją godności.
W kieszeni niósł fotografię – zdjęcie dzieci, które uśmiechały się beztrosko w czasach pokoju. To było jedyne świadectwo szczęścia, którego wojna nie zdążyła jeszcze zabrać. Mówi się, że przed wejściem do wagonu Korczak dotknął tej fotografii, jakby chciał zaczerpnąć z niej siłę, oddech tamtych dawnych dni. Potem wszedł razem z dziećmi. Nikt z nich nie powrócił.
Śmierć Korczaka i jego wychowanków stała się jednym z najbardziej poruszających symboli Holokaustu. Ale jednocześnie jego życie i wybór, którego dokonał, pozostały świadectwem odwagi i człowieczeństwa. Bo przecież mógł uratować siebie. Mógł żyć, pisać dalej, leczyć. A jednak wybrał śmierć – nie dlatego, że nie cenił życia, lecz dlatego, że nie umiał wyrzec się miłości.
Dziś, kiedy patrzymy na fotografie z tamtych dni, czujemy niedosyt, pustkę, której nie da się zapełnić. Bo czegoś zabrakło – dzieci nie miały prawa dorosnąć, ich głosy zamilkły zbyt wcześnie. I choć świat wciąż próbuje liczbami tłumaczyć tragedię Holokaustu – sześć milionów ofiar – to historia Korczaka przypomina, że za każdą liczbą kryje się konkretne imię, twarz, marzenie. Za każdą liczbą kryje się dziecko, które mogło żyć.
Pamięć o Januszu Korczaku to także przestroga dla nas, współczesnych. Przestroga, że wartości takie jak miłość, odpowiedzialność i odwaga są najważniejszym fundamentem człowieczeństwa. On, w czasach, kiedy człowiek człowiekowi odbierał prawo do istnienia, pokazał, że prawdziwa wolność polega na wierności własnym wartościom.
Nie możemy pozwolić, aby jego imię zostało zapomniane. Jego ostatnia droga z dziećmi to nie tylko fragment historii Żydów polskich, ale także uniwersalna lekcja dla całej ludzkości. Bo Korczak nie umarł całkowicie. Żyje w każdym geście solidarności, w każdym uśmiechu dziecka, które znajduje opiekę i ciepło. Żyje w książkach, w pomnikach, w pamięci ludzi na całym świecie.
Kiedy zamykam oczy i próbuję wyobrazić sobie tamten sierpniowy dzień, słyszę echo kroków – cichych, spokojnych, jakby ktoś prowadził procesję ku niebu. I czuję chłód, który jednak nie jest w stanie zamrozić pamięci. Bo pamięć o Korczaku i jego dzieciach trwa. I będzie trwać tak długo, jak długo będziemy o nich mówić, pisać, wspominać.
Bo Janusz Korczak to nie tylko postać historyczna. To symbol – symbol miłości, która okazała się silniejsza od śmierci.